poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Rozdział I

Kilkanaście metrów ode mnie trzasnęła gałązka. Zerwałam się z miejsca i rozejrzałam gorączkowo. To mógł być Zimny, człowiek albo zwierzę. Nie miałam pewności, więc przygasiłam szybko ognisko, założyłam plecak, wzięłam łuk i pobiegłam w przeciwnym kierunku od hałasu. Zatrzymałam się przy jednym z drzew. Szeroki pień pozwolił mi ukryć się za nim i obserwować okolicę. Wpatrywałam się w miejsce, z którego uciekłam. Po paru minutach z gęstwiny wychyliła głowa łani. Rozglądała się uważnie, sprawdzając, czy nic jej nie zagraża. Podniosłam łuk, wycelowałam w zwierzę i strzeliłam. Lata praktyki sprawiły, że rzadko chybiałam. I tym razem udało mi się upolować łanię. Podeszłam do zdobyczy, chciałam ją unieść, lecz była zbyt ciężka, więc pociągnęłam łup w cieniste miejsce.
Każdy mój dzień, od dwóch miesięcy, składał się z trzech etapów: wstać, przeżyć, pójść spać. Najgorzej było, oczywiście, przetrwać w dziczy. Miałam już dość nadszarpniętą psychikę. Nieustanne czuwanie doprowadzało do obłędu, każdy szelest zdawał się zapowiadać nadejście zombie. Pojedynczego nie bardzo się obawiałam, ale samotnie nie pokonałabym większej grupy. Jednak było to dość pomocne, przynajmniej w porę dostrzegałam niebezpieczeństwo.
Nie mogłam okazywać słabości, nie teraz, nie w tym świecie. Musiałam być twarda i silna. Możliwe, że każda kolejna minuta będzie minutą mojej śmierci, że lada chwila stanę twarzą w twarz z zagrożeniem. Jeśli sobie nie poradzę, przepadnę. Zastanawiałam się, czy w ogóle dalej chce żyć. Na ziemi nie było już nikogo, dla kogo mogłabym żyć. Rodzice zostali napadnięci i ugryzieni przez Zimnych już na początku wybuchu epidemii. Wkrótce nastąpiła przemiana, a ja nie miałam dość silnej woli, by ich zabić, więc uciekłam do głuszy. Nie spotkałam Jareda, mojego chłopaka, prawdopodobnie również zginął. A jednak, ciągle walczyłam, nie poddawałam się. Może to odruch, w końcu nie byłam samobójczynią. Stanowiłam zagadkę sama dla siebie.
Dziewiętnastolatka, osamotniona w lesie, zmuszona do obrony przed krwiożerczymi zombie. Brzmi przerażająco, choć powoli przyzwyczajałam się do stanu rzeczy. Wbrew mojej drobnej sylwetce, potrafiłam szybko biegać i wspinać się na drzewa, gdzie szukałam schronienia przed Zimnymi i nie tylko. Miałam łuk, z którego świetnie strzelałam. To zasługa taty, który również bardzo lubił z niego strzelać. Poza tym na biodrach przewiązałam specjalny pasek na broń z ośmioma pistoletami. Na wewnętrznej stronie czarnej, skórzanej kurtki znajdowała się spora kolekcja noży różnej wielkości (także nimi umiałam dobrze się posługiwać). Trzymałam broń w każdym możliwym miejscu, nawet w kozakach była kieszeń na nóż. Kiedyś razem z przyjaciółmi wybraliśmy się na swego rodzaju biwak na tydzień. Sami musieliśmy robić sobie schronienie, rozpalać ogniska, upolować obiad, dlatego miałam już pewne doświadczenie.
Mięso dzikich zwierząt nie smakuje tak dobrze jak choćby kurczak, ale to lepsze od zjadania robaków, których, nawet gdybym umierała z głodu, nigdy bym nie tknęła. Tak więc dzisiejszą kolację mogłam uznać za udaną. Większą część łani musiałam przechować, bo mięsa było zbyt dużo. Rozwiesiłam między gałęziami krzewów sznurki z wiszącym puszkami, mającym oznajmiać nadejście niebezpieczeństwa. Wokół ogniska wzniosłam mur z kamieni, żeby inni nie dostrzegli blasku w ciemności. Po chwili trzymałam już mięso nadziane na patyk nad ogniskiem. Co chwila rozglądałam się niespokojnie, ale las był nocą nieprzenikniony. Każdy mój ruch wykonywałam bezszelestnie, na wypadach do miasta też stałam się nad-ostrożna. Ale nie ma się co dziwić, kiedy z każdej strony może nadejść Zimny.
Tej nocy chłód doskwierał mi szczególnie mocno. Ognisko zgasło, a ja nie miałam czym go rozpalić na nowo. Wdrapałam się na drzewo o rozłożystych konarach i przywiązałam sznurem do pnia, żeby nocą nie spaść na dół. Otuliłam się szczelnie wszelkimi materiałami, jakie posiadałam, a potem szybko usnęłam, zmęczona kolejną walką o życie. Na szczęście dziś nie spotkałam żadnego zombie, co było rzadkością. Można powiedzieć, że jedynie na drzewach czułam się bezpieczna. Zimni nie potrafią się wspinać, a i ludzie raczej nie spoglądają za często w górę. Dziwiłam się, czemu wszyscy nocują na ziemi. W koronach może i było niewygodnie, ale przynajmniej bez zagrożeń ze strony zombie. Przekładałam to nad wygodę.
Zbudziłam się wczesnym rankiem wśród śpiewu ptaków siedzących nade mną. Tak bardzo chciałam jeszcze spać. Przed wybuchem epidemii zdarzało się, że wstawałam dopiero koło dwunastej w południe, a to przez nocne przesiadywanie na laptopie. Uwielbiałam się wylegiwać w łóżku, aż przyszło mi żyć na tej spustoszałej resztce dawnej Ziemi. Tak, teraz cały świat wyglądał tak samo - opanowany przez Zimnych, z ostatnimi ocalałymi ludźmi ukrywającymi się w każdym możliwym miejscu. A rzekome bezpieczne Strefy czy Azyle już dawno zniknęły. Nic, co bezpieczne, nie przetrwa.
Gdy byłam w połowie drogi na ziemię, rozejrzałam się po lesie. Nigdzie nie zauważyłam niczego podejrzanego. Zeskoczyłam w dół, poprawiłam plecak i ruszyłam przed siebie. Cały czas wędrowałam, zresztą inaczej się nie dało. Warto byłoby znaleźć jakąś grupę, ale miałam pewne opory co do obcych. W końcu nie wiadomo kogo spotkasz na drodze. Skoro można teraz bezkarnie mordować innych, nic już nie powstrzymuje ludzi. A wiadomo, że w strachu człowiek robi różne rzeczy.
Zatrzymałam się przy wąskiej rzeczce. Lustrowałam wzrokiem okolicę, popijając przy tym wodę. Zaraz jednak usłyszałam znajome jęki. Odłożyłam butelkę, ściągnęłam łuk z ramienia i przygotowałam strzałę. Pojawił się jeden z Zimnych pod postacią wysokiego mężczyzny. Wyglądał okropnie: żółtawe oczy, szarawa skóra, gdzieniegdzie jej płaty odrywały się od mięsa, brak warg ukazywał zepsute zęby, miał na sobie poszarpane i zakrwawione ubrania. Zbliżał się wolnym tempem, pojękując i charcząc. Czekałam, aż trochę się zbliży, gdy poczułam obrzydliwy smród, a blade ręce oplotły mnie od tyłu. Szczękanie zębów próbujących zatopić je w moim ciele brzmiały tuż przy uchu. Natychmiast upuściłam łuk i oderwałam od siebie dłonie drugiego zombie. Ten wkurzył się, że śniadanie próbuje mu uciec i ruszył na mnie. Sięgnęłam po jeden z wielu ukrytych noży. Dźgnęłam szybko Zimnego w głowę, jego cielsko zaraz zwaliło mi się pod nogi. Nie zdążyłam odetchnąć, gdy nadszedł kolejny Zombie. Obróciłam się i jemu wbiłam nóż. Niestety, gdy ten upadał, poleciał prosto na mnie i przewrócił na ziemię. Zdążyłam się podeprzeć, ale poczułam ostry ból w lewym boku, tak silny, że krzyknęłam głośno. Spojrzałam na dół i zobaczyłam wetkniętą w ziemię gałąź, której górny koniec był wbity w moje ciało.
Oddychałam coraz szybciej i dostałam lekkiego napadu paniki. Tak naprawdę w ogóle nie znałam się na pierwszej pomocy, a wiedziałam, że łatwo się nie wyliżę z tej rany. Na pewno trzeba będzie ją oczyścić, żeby nie doszło do zakażenia, no i oczywiście zatamować krwawienie. Wzięłam głęboki wdech, a potem jednym, zdecydowanym ruchem podniosłam się wyżej na rękach, pozbywając się gałęzi z rany. Nie mogłam wytrzymać dłużej w tej pozycji i upadłam na trawę obok. Krew sączyła mi się po lewym boku, a ja nie miałam siły cokolwiek zrobić. Przymknęłam oczy, zastanawiając się ile wytrzymam, zanim zupełnie się wykrwawię, albo zanim zejdą się Zimni i pożrą mnie żywcem. Sięgnęłam leniwym ruchem po plecak i wyciągnęłam jakieś bandaże. Owinęłam je sobie niezdarnie w pasie. Powinno wystarczyć, dopóki nie znajdę jakiegoś bardziej bezpiecznego miejsca. Zdawało mi się, że słyszałam kolejne jęki zombie. Z trudem podniosłam się, zebrałam swoje rzeczy i poczłapałam w dół do rzeczki. Poruszałam się cały czas chwiejnym krokiem. Przekroczyłam strumień, szłam dalej przez las. Rozglądałam się za jakąś kryjówką, w końcu teraz nie uda mi się wejść na drzewo. Obraz stawał się dziwnie niewyraźny. Poczułam wielką ochotę na sen, powieki same mi się zamykały. Nagle las zaczął się przerzedzać, a na otwartej przestrzeni raczej nie będę bezpieczna. Stanę się łatwym celem. Złapałam się drzewa i powoli odwróciłam. Zobaczyłam dwóch Zimnych ciągnących się ze mną. Zrobiłam zwrot w tył, wolałam się wydostać z lasu. Rzeczywiście, po chwili dotarłam na skraj obszernej łąki. Tu nie mogłam się podpierać drzewami, więc po trzech metrach upadłam na ziemię. Zaraz nadejdą zombie, a ja nie mogłam nic zrobić. Pociemniało mi przed oczami, ale zanim całkowicie odpłynęłam, zobaczyłam nadchodzącą postać i usłyszałam jakiś huk. Potem nastała ciemność. Nie wiedziałam, że śmierć może być taką ulgą.

***

Tak jak zapowiadałam, dzisiaj wstawiłam pierwszy rozdział. Krótki, raczej mało ciekawy, ale musiałam to wszystko jakoś zacząć. Drugi już się pisze, także czekajcie cierpliwie. ;)

Sansa